Podziel się wrażeniami!
Wstęp
Zapewne tomy już napisano o statywach. Ich temat jest, jak się wydaje, wiecznie żywy, bo przecież nieustannie przybywają nowe rzesze fotoamatorów. A ci potrzebują edukacji na tej samej zasadzie, jak nowe roczniki zaczynające naukę w szkołach podstawowych. Nie można przecież założyć, że jak poprzednie roczniki już coś umieją, to z automatu przefrunie to do głów tych następnych, bez pracy nad sobą. I dlatego dołączam swoje słowo, choć nie jest ono, rzecz jasna, jedynym, które zaistniało w przestrzeni publicznej.
Mógłbym więc oczywiście nic nie pisać, wychodząc z założenia, że czyjeś fotografowanie, to przecież już nie jest mój problem. Ale wtedy ktoś niedoświadczony będzie robił wspaniałym cyfrakiem Sony marne zdjęcia, choć to nie będzie przecież wina aparatu. W tym miejscu dobitnie ujawnia się aktualność porzekadła, że to nie aparat robi zdjęcia, a człowiek. Ale wsparcie dla tych zaczynających swoją przygodę ze statywem ma także za cel, aby pieniądze wydane na statyw nie były, choć po części, pieniędzmi straconymi. Bo przecież każdy przedmiot, który wykonał człowiek, ma nie tylko swoje określone przeznaczenie, ale i ograniczenia.
Pojawia się zatem podstawowe pytanie:
Po co statyw?
Pierwsze pytania, jakie mogą się nasunąć początkującemu fotoamatorowi, to: Czy mnie jest potrzebny statyw? No, bo koszt. No, bo fatyga to nosić. I co ja z tego będę miał?
Bo przecież, skoro fabryka dała w sprzęcie ogromną siłę w czułości ISO, to - po co statyw? ISO pozwoli przecież skrócić czas ekspozycji na tyle, aby zdjęcie z ręki wyszło nieporuszone i obraz będzie spoko. Kiedyś i ja tak myślałem na początku mojej przygody z fotografią cyfrową. Czy, aby jednak na pewno będzie spoko?
Dobrze jednak, jeśli fabryka pod maską dała jakąś gigantyczna porcję ISO, ale w sumie jest to rzecz przydatna w podbramkowych sytuacjach, gdy nagle trzeba coś sfotografować, bo okazja minie, więc trzeba ją łapać bez względu na spodziewaną pogorszoną jakość zdjęcia. Ale skorzystają z tej właściwości zapewne i osoby niezbyt czułe na utratę piękna obrazu. Niezależnie od powyższego, nie należy zapominać, że bywają takie miejsca, gdzie statywów (a także i monopodów) po prostu wnosić nie wolno, względnie nie wypada ich rozstawiać. Ale wtedy warto pomyśleć o użyciu jasnego obiektywu, jeśli ktoś ma aparat z wymienną optyką, z tym, że właściciele kompaktów mają gorzej. Fotografia jest jednak nieustająco sztuką kompromisu (fjsk).
Każdy, kto dąży do uzyskania, nawet nie perfekcji, ale po prostu dobrego efektu, powinien starać się stworzyć warunki do tego, aby wartość ISO zdusić, jak się tylko da. Truizmem jest przecież pisać/mówić, że wysokie ISO, to wysokie szumy. O tym informują wszystkie instrukcje i poradniki. Ale dopóki zdjęcia oglądane są tylko na małym ekraniku LCD aparatu, to w polu widzenia szumów nawet i nie bardzo widać.
Jeśli fotoamator pracuje na RAW-ach, to i tak dopiero w domu może powalczyć z szumem. Ale zdjęcia w jpg-u mogą korzystać z odszumiania już na etapie zapisu na karcie. Robi to oprogramowanie aparatu. I w tym miejscu zawsze chętnie chwalę Sony, że w moim ILCA-68 odszumianie jpg-ów jest znakomite w porównaniu do mojego dawniejszego „soniaka”, A-37. Postęp wyraźny. Ale i tak przecież pozostają na obrazie różne „blizny”, tj. owe piegowate nieuporządkowane struktury, które są tylko wygładzoną odmianą, kłującej w oczy, kolorowej mozaiki.
Ale to są i tak tylko sposoby na ratowanie czegoś, czemu najlepiej zapobiegać. Podobnie jak w medycynie: „primum non nocere”. Dlatego wracam znowu do statywów. Zapewne fotografowanie w ciemnych miejscach będzie jeszcze tak długo ich potrzebować, dopóki nauka nie wymyśli jakichś „kosmicznych” hiper procesorów obrazu, które przetworzą każdą, dowolnie małą ilość światła bez obniżenia jakości zdjęć. Oczywiście, aby stworzyć obraz pozbawiony, tych obecnie stosowanych w aparatach cyfrowych - sztuczek, których jedynym zadaniem jest oszukanie oka. Bo czymże są szumy, jak nie próbą sztucznego uzupełnienia obrazu w pikselach, dla których po prostu zabrakło światła? No i mamy różne kolorowe „wypełniacze”, rozrzucone po kadrze przez procesor, aby coś tam uśredniły imitując rzeczywistość.
W sumie to bardzo dobrze, że fabryki uzbrajają aparaty w takie właściwości, bo jednak w warunkach ekstremalnych, gdy brak statywu, stają się wręcz niezastąpione. I jedyne pytanie, jakie mi się nasuwa, to: jaki jest kres tej gonitwy? Mój ILCA-68 ma zakres ISO do 25600. W ofertach widziałem ostatnio aparaty, które osiągnęły 102400. Czy, aby uzyskać przewagę nad konkurencją, któraś z firm nie będzie niebawem kusić pięknie marketingowo wyglądającą liczbą 204800? A może już gdzieś tak jest, a tylko ja tego nie dostrzegłem? A do szczęścia wystarczy teoretycznie 100-200. Ale przecież, jak to nie raz już u mnie bywało, nie zawaham się pstrykać, jeśli na wycieczce z biurem podróży wartość ISO wskoczy na 3200, które u mnie daje efekty jeszcze w miarę akceptowalne. A przecież, gdy zdarzało się i więcej, to też musiałem się zgodzić na pogorszony efekt, który potem usuwałem w post-produkcji. Fotografia jest sztuką kompromisu (fjsk).
Nocą i dniem
Niedawno opublikowałem wpis o trybie Bulb. I wykazałem na przykładach, że sensem jego stosowania jest dążenie do minimalizacji poziomu ISO. W wielu przypadkach, można by przecież walnąć ISO na maksa i zrobić nieporuszone zdjęcie nawet w nocy. Tylko, co z niego będziemy mieli, skoro będzie całe zakłaczone?
Ale czy zatem tylko warunki nocne, gdy dramatycznie zaczyna brakować światła, mają przesądzać, że warto posiadać statyw? Nie, bo w dzień jest także wiele sytuacji, gdy statyw będzie wręcz niezbędny. Oczywiście, jeśli chcemy mieć nie piegi, kłaki, a pięknie wyrysowane drobne szczegóły w obrazie, albo chcemy uciec od „przepałów” współdzielących kadr z czarnymi plamami cienia. Słowo „przepał” w języku fotografów oznacza miejsce w kadrze całkowicie pozbawione struktury obrazu, co się dzieje za sprawą zbyt silnego miejscowo działania światła (np. słońca). W takich miejscach pojawia się po prostu biała plama. To chyba nawet bardziej szpeci, niż czarne cienie pojawiające się również, jako efekt niepożądany. Zakres tonalny naszych oczu jest daleko większy, niż aktualnych matryc aparatów cyfrowych, które się po prostu „nie wyrabiają”. Może kiedyś….
Fotografowanie dzienne, aby w odkrytym terenie robić całkiem poprawne zdjęcia z ręki, nie sprawiają w zasadzie żadnych problemów i w przeciętnych warunkach nie wymagają dodatkowych usprawnień technicznych. Problemy zaczynają się tam, gdzie pojawiają się jaskrawe światła i głębokie cienie. A tak się zazwyczaj dzieje w słoneczny dzień np. w lasach, a poza tym we wnętrzach architektonicznych, w których jedynym źródłem światła są okna.
Nocne zdjęcia nie są jakąś moją wielką pasją, choć lubię starą architekturę w nocnej scenerii miast. Jednakże w większości moich dziennych wypadów plenerowych (lasy, parki, ogrody), jeździłem ze statywem, który stawał się niezbędny, gdy, albo niebo było silnie zachmurzone, albo bardzo mocno świeciło słońce. W zasadzie ideałem w warunkach plenerowych, szczególnie w lasach, lub obszarach parkowych, było dla mnie słońce lekko prześwitujące przez wysoką, niezbyt grubą chmurę warstwową. Takie właśnie chmury, ale niegrube, z gatunku altostratus, na wysokości kilku tysięcy metrów potrafią być naturalnym filtrem, który ogranicza siłę słonecznego światła. Filtr ten przepuszcza go jednak wystarczająco dużo, aby zapewnić dobre warunki, a na tyle mniej, aby zapobiec powstawaniu silnych kontrastów. Czyli chmury warstwowe, jako filtr zmiękczający.
No, ale na taką pogodę liczyć za bardzo nie mogę, bo jest to sytuacja zmienna i niezbyt przewidywalna. Mnie już przestało przeszkadzać, że wyjeżdżając w teren widzę rano silne zachmurzenie. Czasem wręcz „ołów” na niebie. A niech będzie i takie, byle nie padało. Ale jednocześnie, dzięki zabieraniu ze sobą mojego czarnego trójnożnego przyjaciela, nie boję się i pogody pięknej, słonecznej, tj. takiej, jaką wszyscy zawsze pragną mieć na urlopie, czy wycieczkach.
Gdy kiedyś przed laty próbowałem fotografować w dzień pod drzewami i przy mocnym zachmurzeniu, zdjęcia z ręki wymagały ISO na poziomie 6400, 8000, a w porywach nawet 10000. Liście drzew stały się wtedy zamazanymi plamkami. Wyglądało to na dużym ekranie koszmarnie. No, ale czas ekspozycji wynosił wtedy 1/60 sek, co zapewniało zdjęcia nieporuszone. Szybko naprawiłem swój błąd, i odtąd ze statywem zacząłem ustawiać ISO na poziomie 100-250, a wyjątkowo 320-400, a czas przy ciemnych chmurach wydłużał się na tyle, że zdjęcia z ręki już by dobrze nie wyszły. Przesadzać jednak z wydłużaniem czasu ekspozycji w lasach, czy parkach, raczej nie należy, bo wiatr czasem potrafi płatać figla.
Więc przypominam: fjsk.
HDR
Natomiast leśne zdjęcia w słoneczny dzień, z ręki zapewniały czas bardzo krótki, czyli bezpieczny, ale pojawiały się silne kontrasty, czernie w partiach ciemnych i jednocześnie „przepały” w miejscach jasnych, które zupełnie psuły efekt. Pnie drzew stawały się czarne jak smoła, a na trawnikach pojawiały się białe plamy (przepały), zamiast zieleni. I znowu w sukurs przychodził mi statyw. Uruchamiałem tryb HDR, wykonywałem kilka prób na ustawieniach ręcznych, aby ustawić właściwy zakres, bo automat nie zawsze daje najlepsze efekty, skutkiem czego zdjęcie wynikowe miało już dobre miękkie światło, a głębokie cienie i „przepały” odchodziły w niebyt. Dobrą, wspomagającą dla HDR robotę, wykonywał przy okazji filtr polaryzacyjny, który odcinał odblaski widoczne na części liści drzew, czy krzewów, a także na kwiatostanach w zbliżeniu.
Historia ze statywem w dzień, przypomina nieco aforyzmy japońskie Remigiusza Kwiatkowskiego: „Parasol noś i przy pogodzie”.
Trybowi HDR chciałbym poświęcić osobny wpis.
Wybór statywu
Chciałbym jeszcze wspomnieć coś o konstrukcjach statywów. To ważny punkt tego rozważania, bo ograniczyć się tylko do wyliczenia korzyści, płynących z posiadania statywu, nie wystarczy. Statyw musi być jeszcze dobry. Obecnie mam trzy statywy i na przestrzeni kilkunastu lat zebrałem trochę swoich własnych doświadczeń. Chciałbym zatem zwrócić uwagę na to, co sam bym dziś sobie doradzał, gdybym teraz miał kupić statyw.
Otóż zrozumiałem, że nie warto kupować statywów tanich. Ostatecznie lepiej nadal robić zdjęcia z ręki i z szumami, czy „przepałami”, niż stworzyć sobie warunki do katastrofy, gdyby nasz statyw miał się przewrócić wraz z aparatem, bo np. nie wytrzymały mocowania teleskopowych elementów nóg. Nie tylko bowiem funkcjonalność, ale także dopracowanie detali, rodzaj użytych materiałów, powinny decydować o wyborze. Statywy za 100 zł, a tym bardziej za mniej, zdecydowanie omijałbym. Ale nawet ceny w granicach 200 zł nie gwarantują tego, czego oczekuję od dobrego statywu. Dlatego nie kupowałbym przez Internet, bo w sklepie internetowym nie ma warunków na solidne sprawdzenie sprzętu. Internet może być jednak dobrym źródłem wiedzy o produktach, choć zawsze zalecam porównanie informacji sklepowych ze stronami producentów.
A w stacjonarnym sklepie warto sprawdzić na początek, czy dobrze trzymają zaciski nóg. Wystarczy sprawdzić, czy teleskopowe elementy nóg statywu nie zsuwają się pod naporem ręki. Czy zacisk kolumny po podniesieniu głowicy także nie wykazuje tendencji do opadania pod wpływem nacisku ręki. Nie trzeba się siłować, ale skoro producent deklaruje dopuszczalną obciążalność statywu na jakimś poziomie w kg, to zdecydowany, ale rozsądny nacisk ręką nie może spowodować, tak zsuwania się nóg, jak i obsuwania się kolumny głowicy. Przy okazji dobrze jest przyjrzeć się sztywności nóg statywu. Pod wpływem nacisku na trzonie, przy głowicy, nogi statywu nie mogą się uginać, trzeszczeć, a cała konstrukcja wręcz zachowywać się niestabilnie. Takie nieco zbyt wiotkie konstrukcje zdarzają się niestety i znanym markom, więc trzeba mieć nieco własnej wiedzy i nie dać się zagadać sprzedawcy argumentem w rodzaju: „Przecież to jest światowa marka”. W sklepie warto wypróbować pod tym względem różne modele, jakie są. Sprawdzajmy nawet te początkowo uznane za zbyt drogie dla naszej kieszeni, aby nabrać własnego doświadczenia z konstrukcjami. I kto wie, jakim poziomem akceptowalnych cen zakończy się takie badanie?
Gdy kupowałem sobie mój ostatni statyw, sprawdzałem łatwość rozsuwania nóg po odblokowaniu zacisków i sztywność rozsuniętych po zamknięciu blokad. Jeżeli po zaciśnięciu blokad noga dawała się wyraźnie uginać przy lekkim dotknięciu poprzecznym, przyłożonym w środku, to taki statyw po prostu odstawiałem. Obecnie jestem zdania, że deklarowana przez producenta nośność konstrukcji powinna być ze trzy, cztery razy większa niż łączna masa aparatu wraz z największym obiektywem. Przecież w terenie zdarzyć się może, że sami się na statywie nieco oprzemy, więc konstrukcja musi wytrzymać.
Mój obecny główny statyw (na pierwszym i drugim zdjęciu ze statywami, to ten pierwszy z lewej) ma nośność 4 kg, a lustrzanka z teleobiektywem ma ok. 1 kg. Natomiast najstarszy statyw (ten w środku) miał nośność 2 kg, dlatego konstrukcja jest nieco słabsza. Widać, że nogi są cieńsze. Nogi statywu wprawdzie nie wyginały się, ale pękły plastikowe rozpórki trzymające nogi. Ich jakość została zweryfikowana przez warunki polowe podczas ustawiania na nierównościach. A rozpórki to te trzy elementy, które przytrzymują nogi, aby się jednakowo rozstawiały i nie rozjechały się. Poniżej jest zdjęcie uszkodzonej plastikowej rozpórki. Końcówka trzymająca ośkę okazała się za słaba (na zdjęciu jedno jej ramię jest urwane). Ale statyw był kupowany przed laty, gdy moje doświadczenie z trójnogami dopiero nabierało rozpędu. Kosztował chyba ok. 140 zł.
Nie oddawałem do naprawy, bo włożyliby takie same, czyli plastikowe. Sam więc wykonałem wszystkie trzy rozpórki, z aluminiowych ceowników. Lekkie i nie korodują. Polakierowałem je dla estetyki, a ośki zawiasów zakończyłem nakrętkami kołpakowymi, aby ukryć ostre zakończenia gwintów. I teraz rozpórki są nie do zdarcia. A wyglądają, jak na zdjęciu poniżej.
Ten najnowszy statyw, o nośności 4 kg, jest o pół kg cięższy od najstarszego i po złożeniu nieco dłuższy, co widać na drugim zdjęciu (tylko trzy elementy teleskopowe, a nie cztery), ale gdy go używam, czuję w nim uspokajającą moc. Ta różnica pomiędzy ciężarami obu bierze się głównie z różnic w grubościach materiału nóg, co przekłada się na ich wytrzymałość i sztywność. I… cenę.
Warto w sklepie spróbować działanie głowicy. Powinna być 3D, czyli dawać obrót wokół osi pionowej, umożliwiać precyzyjne prowadzenie obiektywu w górę i w dół, a poza tym pozwolić obrót aparatu na bok, do kadrów pionowych. No i blokowanie ruchów głowicy powinno być pewne. Nie jestem zwolennikiem głowic kulowych, bo wymagają dobrego pilnowania aparatu, aby nie fiknął na bok – oraz, aby zacisk kuli trzymał w sposób pewny. Kulowe mają jednak swoje zalety, ale akurat u mnie one nie przeważyły. Jednakże umożliwiają poziomowanie aparatu w warunkach, gdy podłoże jest nierówne. Te nie-kulowe mają z tym problem. Wolę jednak prowadzić aparat przytrzymując go dźwignią, niż w przypadku kuli trzymać go ręką. Każdy fotograf ma swoje preferencje i nie warto wdawać się w dyskusje, co jest lepsze.
Warto zwrócić uwagę na wykładzinę płytki szybkozłączki. Bywają korkowe, lub gumowe i są tym elementem, który będzie dociskany do spodu korpusu aparatu. Chodzi o siłę tarcia wywołaną dokręceniem śruby. Dokręcenie płytki śrubą (dobrze, jeśli śruba jest z motylkiem) powinno trzymać aparat bardzo mocno. Teoretycznie dopóki aparat ma pozycję horyzontalną, nic mu nie grozi, ale lepiej, aby aparat nie dawał się łatwo obrócić. Gorzej by było, gdyby w pozycji bocznej aparatu płytka szybkozłączki nie dała rady go utrzymać, bo w efekcie aparat mógłby sam „zjechać”, co mogłoby mu nie wyjść na zdrowie. W zasadzie, aby sprawdzić siłę dociśnięcia szybkozłączki przez śrubę, najlepiej byłoby przyjść do sklepu z własnym aparatem. Na wszelki wypadek warto uważać, aby aparatowi nie zaszkodzić.
Na zdjęciu poniżej widać głowicę z płytką szybkozłączki w pozycji zablokowanej.
Bardzo wygodnym rozwiązaniem jest, jeśli dźwignia zaciskania płytki wyposażona jest w blokadę pozycji otwartej. Odłączenie aparatu od głowicy wymaga tylko jednego otwierającego ruchu dźwigni, a gdy aparat wysuniemy, to dźwignia pozostaje w swoim miejscu w pozycji otwarcia. Jest to bardzo wygodne, gdyż ponowne wsunięcie aparatu nie wymaga manipulacji przy dźwigni, gdyż z zasady ma się ona sama zamknąć, aby zablokować aparat w gnieździe głowicy. Nie mniej, dla pewności, zawsze trzeba sprawdzić siłę mocowania, bo sprężyna dźwignie nie jest tak pewna, jak własne palce. I ja to już robię odruchowo. Na poniższym zdjęciu widać głowicę otwartą, bez płytki, a dźwignia blokady jest zatrzymana w pozycji otwartej, gotowej do ponownego zablokowania osadzanego aparatu.
Statywy będące w komplecie z głowicą, warte rozważenia zakupu przez fotoamatora, aby mogły być inwestycją na lata, w aspekcie cen, wg mnie, mieszczą się obecnie w przedziale 350-550 PLN. Z uwagi jednak na wahania cen w sklepach, czy wahania kursów walut, wskazanego przedziału cenowego nie należy traktować, jako ostatecznej wyroczni. Droższe też mogą być, ale ten wskazany w poprzednim zdaniu poziom cen, w przeciętnych warunkach fotografowania powinien fotoamatorowi wystarczyć. A tańsze? No, cóż, zawsze jednak coś się kryje za tym, że są tańsze. Pamiętajmy jednak i to, jeśli nasz aparat z obiektywem kosztował ładnych kilka tysięcy (a tym bardziej więcej), to czy warto oszczędzać 100, czy 200 złotych na statywie?
Pożyteczną cechą konstrukcji statywu jest możliwość takiego ustawienia nóg, aby aparat można było posadowić możliwe bardzo nisko nad podłożem. To bywa przydatne przy zdjęciach makro, lub gdy chcemy uzyskać bardzo niski punkt widzenia obiektywu. Jeśli statyw taką możliwość oferuje, to zalecałbym obciążanie go aparatem wyłącznie w sytuacji, gdy nogi są maksymalnie skrócone. Zapobiegnie to przeciążeniom w obszarze mocowania nóg przy trzonie kolumny. Na zdjęciu poniżej widać mój statyw o nośności 4 kg z rozstawionymi nogami i skróconą kolumną (odkręcony element kolumny leży obok).
Jeżeli komuś zależy, aby normalno-wymiarowy statyw umożliwiał także i bardzo niskie jego ustawienia nad podłożem, to niech zwraca uwagę na deklarowaną w opisie towaru minimalną wysokość statywu. Takie ekstra niskie ustawienia, dzięki specjalnym szczegółom konstrukcji, dla różnych marek i modeli będą wtedy wypadać na poziomie nie wyższym niż 30 cm. A w niektórych modelach zaczyna się już nawet od 9 cm. Jeżeli opis podaje minimalną wysokość np. ok. 60-70 cm, to należy przez to rozumieć, że prawdopodobnie ten model nie pozwala na ekstra obniżenie. Ale o to wszystko trzeba pytać w sklepie i sprawdzać, jak działa. Klient powinien wyglądać na takiego, który ma wymagania i wie czego chce.
Mój najmniejszy statyw, w wersji mini (ten po prawej stronie na dwóch pierwszych zdjęciach ze statywami), także umożliwia bardzo niskie posadowienie aparatu. Dokonuje się to poprzez wydłużenie rozpórek. Widać to na zdjęciu poniżej. Kupiłem go przed laty na piesze wędrówki, a jego mała masa, tj. 0,8 kg i niewielkie rozmiary po złożeniu pozwalały zabierać go do plecaka. Mimo, że mały, to jego obciążalność wynosi 2,5 kg. Do zdjęć makro, idealny.
Statyw dobrze jest wyposażyć w torbę do przenoszenia, zamykaną na suwak i z paskiem do noszenia na ramieniu. Dobrze, jeśli podobający się nam model statywu posiada taką torbę w komplecie. Ale jeśli nie, to można ją dokupić. To, czy statyw ma torbę w komplecie, czy nie, nie powinno decydować o jego wyborze.
Post Scriptum
I tak już na koniec przyszła mi do głowy myśl, aby coś podpowiedzieć tym fotoamatorom, którzy już wcześniej nabyli statyw, który, jakby nie spełnia moich oczekiwań wyłożonych wyżej. W żadnym przypadku nie zalecałbym wyrzucać go, ale zrewidować warunki, w których mógłby być używany.
Pisałem o wytrzymałości blokad nóg, czy kolumny. Pisałem o wytrzymałości materiałów. Pisałem o obciążalności konstrukcji. O stabilności. Jak widać z tej wyliczanki, to, co wymagałoby przeglądu sytuacji przekłada się głównie na bezpieczeństwo aparatu. Jednakże nie mam sposobności sprawdzić, jak to wygląda w konkretnych warunkach u innych. Dlatego intencją moją jest, nie prowadzić za rękę, a dać kompas i mapę.
Dam przykład. Statyw normalno-wymiarowy z grupy bardzo tanich, w mojej opinii nie słynących z perfekcji wykonania, mający wg producenta unieść aparat o masie 1 kg powinien być nieustannie kontrolowany pod każdym względem, jeżeli akurat chcemy posadzić na nim lustrzankę z obiektywem o łącznej masie też 1 kg. Ograniczone zaufanie obowiązuje szczególnie, gdy konstrukcja pozwala podnieść aparat np. na 1,3 m, a sama ma masę tylko pół kilograma. Na dobrą sprawę podczas zdjęć, od takiego aparatu nie powinno się odchodzić i dobrze jest na ten czas zawinąć sobie na rękę jego pasek. To coś, jak robotnik pracujący na wysokości, ubezpieczany pasami zaczepionymi do stałej konstrukcji nad nim. Wzmożona uwaga powinna nam towarzyszyć w takich przypadkach zawsze. Sprawdzamy zaciski, nie tylko czy trzymają, ale czy ich zapinaniu nie towarzyszy wyczuwalny spadek siły na zacisku, potrzebnej do zablokowania. Przed zdjęciami przyglądamy się detalom, czy np. plastikowe elementy decydujące o stabilności statywu nie mają pęknięć, czy jakieś śrubki nie poluzowały się. To brzmi trochę jak instrukcja obsługi roweru, ale czy bezpieczeństwo naszych „soniaków” nie jest warte naszej uwagi?
Absolutnie nie mam zaufania do różnych wynalazków statywowych, gdy w grę wchodzą dość, wg mnie, bardzo niepewne konstrukcje. To dotyczy głównie niektórych mini statywów mieszczących się po złożeniu na dłoni, których, tak sposób wykonania, wytrzymałość poszczególnych elementów, jak i stabilność, mogą budzić wątpliwości. Lepiej nie ryzykować zdrowia drogiego aparatu. Oczywiście określenie „niepewna konstrukcja”, czy „budzić wątpliwości”, są pojęciem względnym, więc jeśli ktoś nie ma pewności, jak ocenić taki statywik, niech zapyta na forum.
Witaj Mar_Jan,
dziękujemy za Twój post! Będzie on bardzo pomocny nie tylko dla wszystkich początkujących fotografów. Sądzę, że skorzystają z niego również bardziej zaawansowani użytkownicy
Pozdrawiam